sobota, 28 maja 2011

Wszystkie drogi prowadzą do Dingle

Miasteczko Dingle stało się na tamten tydzień naszą bazą wypadową. Kiedy je zobaczyłam po raz pierwszy z przełęczy Conor Pass, hen w dole, malowniczo rozpostarte nad zatoką, otulone lekką mgiełką, przeczuwałam, że będzie urocze...
Przed sezonem jeszcze ciche i spokojne, kolorowe uliczki i kamienne elewacje oczarowują. I są chyba bardzo irlandzkie?

Ludzie tutaj nie boją się koloru, a napisy często są wyłącznie w języku irlandzkim. Jedno i drugie na swój sposób mnie rozczula...
W tym pubie słuchaliśmy irlandzkiej muzyki na żywo znad pinty Guinnessa. Nie smakuje mi on szczególnie, ale zawsze muszę się go napić kiedy jestem w Irlandii ;-)
Z żalem przyznaję, że nie poznałam miasta wystarczająco, zwiedzając intensywnie okolice, ale co się odwlecze... ;-)
Plaża 5 minut drogi od Dingle. Jedna z wielu, którą zwizytowaliśmy... bardzo urokliwa.
Wystarczy wybrać się na krótki spacer, aby móc podziwiać takie okoliczności przyrody. Właściwie można mieć taki widok wychodząc z domu... Szczęściarze, ci co mieszkają tutaj ;-)

Ciąg dalszy oczywiście nastąpi... 
Ściskam czule! 

piątek, 27 maja 2011

Japońska wycieczka czyli jedno zdjęcie na kilometr

Jestem więc, przeglądam zdjęcia, próbując pozbierać myśli, uporządkować wspomnienia i... nie wiem, od czego zacząć. Przejechaliśmy ponad 3000 km, przywieźliśmy blisko 3 tysiące zdjęć ;-) Pięknie, przepięknie, ale - za szybko! Nasz urlop przypominał japońską wycieczkę: być wszędzie, zobaczyć wszystko, jazda obowiązkowa, jeszcze parę fotek i - lecimy dalej!... 
Było tego tak dużo, że obrazy wirują pod moimi powiekami jak w kalejdoskopie ;-) A ja nie chciałam powierzchownie, chciałam dotknąć, poczuć, posmakować, odetchnąć tamtą atmosferą... 
Trudno było się jednak oprzeć kategorycznym "musicie to zobaczyć!" naszych przeuroczych, megagościnnych gospodarzy-przewodników ;-)    
Zacznijmy więc od Irlandii.
Hrabstwo Kerry, półwysep Dingle. Kraina o magicznym uroku, jak z bajki o hobbitach. Rześkie powietrze i słońce na przemian z deszczem, chmury otulające szczyty i spienione fale oceanu rozbijające się o skały. Na początku naszej wycieczki krzyczałam z zachwytu na każdym kroku ;-) Ale czy dziwicie mi się, skoro góry i ocean tworzyły takie obrazki?
Droga przez przełęcz Conor Pass nie ma sobie równych, jeśli chodzi o zrobienie wrażenia na początek ;-) Jest tak wąska i kręta, że miejscami z trudem przeciska się samochód, za to widoki zapierają dech w piersiach.
Maj jest najlepszą porą na zwiedzanie: nie ma jeszcze najazdu turystów, za to są słodziuchne jagnięta na soczystozielonych łąkach i burza kwiatów.
Jeździliśmy drogą nad oceanem, szlakiem prehistorycznych fortów, chatek w kształcie okrągłych uli, kamiennych domków, przystawaliśmy przy ruinach kapliczek i kamiennych krzyżach celtyckich, wygładzonych przez  wiatr i deszcz podczas stuleci. Czas tam zwolnił... 
Zapuszczaliśmy się wgłąb półwyspu, jeżdżąc drogami wytyczonymi przez murki obrośnięte żywopłotami z fuksji i janowców, tak wąskimi, że odruchowo wciągałam brzuch ;-)) Drożyny owe były jak najbardziej dwukierunkowe, a dopuszczalna prędkość 80 km/h.  
Odwiedziliśmy cztery plaże, na żadnej nie zrobiliśmy pikniku ;-( Zrobiliśmy za to sporo zdjęć.
Strome klifowe wybrzeże, upstrzone kępkami kwiatów, niesamowite formacje skalne, jaskinie, plaże piaszczyste lub kamieniste - do wyboru, do koloru. Każda urocza. 
Kerry-Marta pytała, czy wciąż żyje w Zatoce Dingle delfin - owszem, jest delfin Fungie... choć nie ma pewności, czy wciąż ten sam ;-) A w oceanarium w Dingle atrakcją są prześmieszne pingwiny, obserwujące ludzi z dużym zaciekawieniem ;-)
Ale o Dingle będzie następny post - i może o czymś jeszcze...
Ściskam czule!  


PS
Wiem, że zdjęcia nie oddają...  Nie tknęłam ich Photoshopem, ale jeśli klikniecie na nie - powiększą się i naprawdę zyskają ;-)